poniedziałek, 17 lutego 2014

Pamiętam dokładnie jak szłam w stronę burty. Jeszcze nie wiedziałam, że będę musiała skakać. Musiałam tam podejść i wyjrzeć. Szłam w milczeniu. Pamiętam każdy centymetr tej drogi. Dokoła ludzie rozmawiali, zajęci byli wszystkim i niczym. A ja słyszałam własny oddech i wpatrywałam się w słoje desek, którymi pokryty był pokład.
Dziś znowu przebyłam drogę, którą dotarłam do szpitala. Pamiętam jak było ciemno, pamiętam, że padał deszcz ze śniegiem, pamiętam, że oboje milczeliśmy.
.....



piątek, 14 lutego 2014

Stałam się członkiem Pewnego Stowarzyszenia.
Wcześniej byłam matką dziecka z zespołem Downa. Niezrzeszoną. Na samym początku - przerażoną i samotną. Pisałam na adres mailowy Pewnego Stowarzyszenia, kilkanaście dni po narodzinach Wyspiarza i nie odpisali. Pytałam ich o pomoc psychologiczną dla świeżonki, jaką byłam. N i e o d p i s a l i. Nie trudno zrozumieć, że mi się potem do nich nie spieszyło...
Wykluwa się w mojej głowie marzenie o grupie matek lub ojców, którzy współpracowaliby z oddziałami położniczymi. Zaznałam psychologa, w pewnym sławnym szpitalu klinicznym, i raczej nikomu nie życzę. Usłyszałam, że dziecko będzie kochające i że wszystkie naczelne rozwijają się przez pierwsze dwa lata tak samo, więc na początku będzie ok...
Dlatego właśnie uważam, że dobrze byłoby stworzyć grupę ludzi, którzy sami przeszli przez okres adaptacji na Wyspie. Bo nie sądzę by mogli to być rodzice, którzy sami nie przepracowali jeszcze problemu. Może dobrze byłoby najpierw zorganizować jakieś warsztaty dla nich? Żeby sobie własne walizki pozamykali? Żeby się za nimi żadne rajtki nie ciągnęły, gdy zaczną rozmawiać z człowiekiem złomotanym wydarzeniem granicznym. Żadnego: "To nie jest koniec świata". Żadnego: "Potrzebujesz czasu". Żeby trwać przy kimś, kto cierpi, trzeba w jego cierpienie uwierzyć, uszanować je i milczeć. Milczeć aż do pierwszego pytania, na które można odpowiedzieć. Są też pytania, na które odpowiedzi nie ma. I o tym też warto pamiętać...

czwartek, 13 lutego 2014

Lampa to "pa".
Kiedy założy się czapkę, albo szalik, albo cokolwiek, mówi się "papa" i przesyła całuski. Jak przed wyjściem z domu.
Kiedy się chce coś zjeść mówi się "am".
Kiedy chce się iść do swojego pokoju - "aaaa".
Na bluzce od piżamy jest "uhuu", czyli sowa.
Uczymy się też liter. Samogłosek, dokładniej. Teraz będzie zabawna historyjka, do której zrozumienia, potrzebna jest wiedza o odgłosach zwierząt. Ze świnką to jest tak, że chrumka, ale zdaniem logopedy mówi:"I! I!" (to chyba odpowiednik "kwi kwi"). Koniec wstępu. Uczymy się zatem samogłosek. "I" jest trudne. Zachęcam dzieciora, żeby powiedział "I". Powtarzam: "I!I!", staram się być wyrazista. A dziecior ze zrozumieniem: "Chrrr chrrrr!".
Taka przygoda.





piątek, 7 lutego 2014

W pracy zapominam o chorobie mojego dziecka.
To możliwe.
To fakt.
Mój mózg musi być zdezorientowany. Przegrzane ośrodki mają wolne, pierwszy raz od dwóch lat. To musi być szok dla neuronów. Siedzą sobie, skubią z nudów mielinę i czują się jak świeżo upieczeni emeryci. Niepotrzebne, zadziwione, zaniepokojone... Niby cieszy je koniec kieratu, ale nie chcą wypaść z obiegu. Dendryty mają w odciskach, lecz brakuje im odwagi, by wsadzić kopyta w miskę z ciepłą wodą i odmoczyć.
Stygnie mi głowa w rejonach rozpaczy, rozgrzewa się w zakamarkach stresu służbowego. Nie pamiętam kiedy płakałam... Nie pamiętam kiedy płakałam? Nie pamiętam kiedy płakałam!!!! To możliwe. To fakt.

czwartek, 6 lutego 2014

Nie wyobrażam sobie przyszłości na Wyspie. Mam jakieś przeczucia, migają mi przed oczami obrazki, na których spaceruję z grubawym człowiekiem, on tupta przy mnie grzecznie, a ja powtarzam mu, jak mantrę: "Zamknij buzię". W sumie lepiej powtarzać to, niż inne słowa, które napływają w złości na ludzi mądrych, wrażliwych, zdolnych, którzy marnują swoje życie. Dlaczego jednak nieustannie poszukuję swojej wartości w porównaniach? Jakby świadomość, że moja Wyspa jest lepsza od jakiejś innej, mogła coś obiektywnie zmienić... Dziś znowu dowiedziałam się, że ktoś się dowiedział o moim dziecku. Obowiązkowe: "O Jezu...O Jezu..." Poczułam się jak postać z fikcyjnego psalmu. Niech pomyślę... Szło by to tak: "Ludzie płaczą na wieść o moim losie, nikt nie chce przeżywać tego, co Ty dałeś mi Panie. Dni moje są jak niechciana opowieść o szarańczy niweczącej zbiory. Oczy przyjaciół moich wznoszą się ku Twemu majestatowi, pytając o słowa, którymi mogliby mnie pocieszyć. Jestem jak rozdeptany robak, nad którym pochyla się łaskawa niewiasta..." I tak dalej. Kurczę, dobra w tym jestem! Mogłabym napisać własną księgę psalmów. Żarcik... A dziecko moje, niepełnosprawne, kiedy wracam z pracy, wręcz piszczy z radości. Wita mnie z szeroko otwartymi oczkami, okrzykiem "Oooooo!". I daje buziaki. Obficie i wielokrotnie. Dobrze jest wyjść i wrócić. Dobrze jest odpłynąć z Wyspy, popatrzeć na nią z daleka i zobaczyć, że to na niej jest mój dom. Dom, do którego się wraca, jest innym domem, niż ten, z którego chciałoby się uciec, nawet jeśli adres jest ten sam.