Stałam się członkiem Pewnego Stowarzyszenia.
Wcześniej byłam matką dziecka z zespołem Downa. Niezrzeszoną. Na samym początku - przerażoną i samotną. Pisałam na adres mailowy Pewnego Stowarzyszenia, kilkanaście dni po narodzinach Wyspiarza i nie odpisali. Pytałam ich o pomoc psychologiczną dla świeżonki, jaką byłam. N i e o d p i s a l i. Nie trudno zrozumieć, że mi się potem do nich nie spieszyło...
Wykluwa się w mojej głowie marzenie o grupie matek lub ojców, którzy współpracowaliby z oddziałami położniczymi. Zaznałam psychologa, w pewnym sławnym szpitalu klinicznym, i raczej nikomu nie życzę. Usłyszałam, że dziecko będzie kochające i że wszystkie naczelne rozwijają się przez pierwsze dwa lata tak samo, więc na początku będzie ok...
Dlatego właśnie uważam, że dobrze byłoby stworzyć grupę ludzi, którzy sami przeszli przez okres adaptacji na Wyspie. Bo nie sądzę by mogli to być rodzice, którzy sami nie przepracowali jeszcze problemu. Może dobrze byłoby najpierw zorganizować jakieś warsztaty dla nich? Żeby sobie własne walizki pozamykali? Żeby się za nimi żadne rajtki nie ciągnęły, gdy zaczną rozmawiać z człowiekiem złomotanym wydarzeniem granicznym. Żadnego: "To nie jest koniec świata". Żadnego: "Potrzebujesz czasu". Żeby trwać przy kimś, kto cierpi, trzeba w jego cierpienie uwierzyć, uszanować je i milczeć. Milczeć aż do pierwszego pytania, na które można odpowiedzieć. Są też pytania, na które odpowiedzi nie ma. I o tym też warto pamiętać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz