sobota, 2 listopada 2013

Pewnego dnia...

...musiałam zbierać manatki i skakać przez burtę. Moja podróż zmieniła kierunek. Zapakowałam to, co najpotrzebniejsze i chlup. Leciałam długo, łudząc się, że to tylko sen. Kiedy chlupnęłam, usłyszałam jeszcze jedno, małe, delikatne "chlup". To było ono. Wzięłam je na ręce, przecież nie mogłam go zostawić w tej zimnej wodzie. Wdrapałam się na tratwę i zaczęliśmy podróż na Wyspę. Prąd niósł nas tam, a ja zaciekle wiosłowałam w przeciwnym kierunku. Kiedy dłonie odmawiały posłuszeństwa, zamykałam oczy i zasypiałam. Po przebudzeniu znów chwytałam wiosła. A ono czekało. Nie płakało, nie chorowało, nie marudziło. Czekało. Dryfowaliśmy wokół Wyspy ponad półtora roku. Zrozumiałam wtedy, że z prądem nie wygram. Odłożyłam wiosła. Są w życiu sytuacje, w których nasza zgoda nie ma znaczenia. Prąd to prąd. Przypływ, odpływ, genetyka. Jestem na Wyspie, ale nigdy jej nie pokocham. Mieszkam tu, ale co rano otwieram oczy pod znienawidzonym sufitem. To nie jest mój dom, to nie moje naczynia, to nie moja pościel. Muszę tu być, bo prąd. Ciągle mam nadzieję, że dojrzę statek na horyzoncie. Czy będzie to statek cudu, farmakologii czy śmierci - nie wiem. Staram się tylko nie pokochać tej Wyspy, żeby nie cierpieć gdy uda się odpłynąć. Na końcu oceanu muszą być te białe drzwi, za którymi jest prawdziwe życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz