środa, 8 stycznia 2014

Kiedy byłam dzieckiem, rodzice potrafili być jak mur za plecami. Niezłomni. Choć niedoskonali, to nadzwyczaj wystarczająco silni i pomocni. Teraz to ja martwię się o nich. Wiem ile łez, nocy i lęków przesączyło się przez ich życie, wraz z narodzinami mojego dziecka. Gdy wróciłam z nim do domu po jego spektakularnych narodzinach, czytałam codziennie tę samą bajkę starszemu dziecku. Baśń o szklanej górze, Ewy Szelburg Zarembiny. Czytałam: "Szczęśliwi ludzie w fabrykach i ci na roli. Szczęśliwy dzieciak, co z kundlem głośno swawoli. Szczęśliwe wróble na dachach i kot pod bramą. Czemu mnie tam nie ma z nimi, tatusiu, mamo?". To słowa księżniczki, uwięzionej na szklanej górze. Wyłam przy tym fragmencie jak mops. Teraz też mam łzy w oczach. Tatusiu, mamo, nie mogliście mnie ustrzec przed tym, co się stało. Nie mogliście mnie z tego uratować. To musi być dla Was bardzo ciężkie doświadczenie. Mnie jest źle ze świadomością, że cierpicie z mojego powodu. Wam jest źle, że jesteście bezradni. Strach pomyśleć, co by było, gdyby ta kropla smutku spadła na jedną, samotną osobę. Nasz kropla rozlała się po nas, ale otrząsamy się. Jeden, samotny człowiek, może utonąć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz