środa, 11 grudnia 2013
Coś się dzieje.
Przewalają mi się w środku wszystkie graty. Niewygodnie mi, coś mnie gniecie i warczeć mi się chce.
Zanim trafiłam na Wyspę, sądziłam, że kto jak kto, ale ja tu nie trafię. Wierzyłam w skuteczność modlitw. Jak wytłumaczyć to, że nie uwzględniałam chóru modlących się, afrykańskich matek, klęczących nad umierającymi z pragnienia dziećmi? No, nie wiem... Zadziwiająca wybiórczość percepcyjna. Wierzyłam, że mnie wysłucha. A jeśli nie mnie, to znajomych, bo oni świętsi.
Się nie udało się.
No i teraz siedzę sobie na Wyspie, stopy moczę w oceanie i patrzę w stronę stałego lądu. A nad nim sztuczne ognie, kolorowe reflektory szarpią chmury, dudnienie, muzyka i szoł mast goł on. A ja sobie patrzę...
Czasem chciałabym tam, do nich. Czasem nawet myślę, że jeśli mnie tam z powrotem rzuci, to będę jak ta latarnia morska, dla tonących w morzu konsumpcjonizmu. Otóż - tramwaj w oku. Oni nie potrzebują latarni. Są na stałym lądzie.
Mój Boże... Do czego ja dochodzę mozolnie? Do tego, że moja Wyspa ma wartość. Ale wartość nie z tego świata.
Mój Boże... Gniecie mnie to wszystko, kłuje, drapie. Czuje się jak worek, z uwięzionym w środku kotem.
A ocean sobie szumi i faluje. W przód i w tył, w przód i w tył, w przód i w tył... Ma dystans.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz