środa, 25 grudnia 2013
Kiedy rodzi się chore dziecko, a rodzice spodziewali się zdrowego, przechodzi się żałobę. Tak niektórzy nazywają okres godzenia się z nową, niechcianą sytuacją. Tak - niechcianą. Nikt takiej nie chce. Niektórzy twierdzą, że żałoba ta trwa rok. Ja uważam, że trwa tyle, ile musi.
U mnie dobiega końca.
Nie oznacza to, że nie będę płakać, wspominając wymarzone, zdrowe dziecko, które umarło wraz z narodzinami chorego. Będę. Będę wpatrywać się w jego twarz, wyobrażając sobie rysy bez tej rysy... Rzadko, coraz rzadziej, ale nigdy nie nastąpi nigdy.
Pamiętam wszystkich mieszkańców mojego Archipelagu, którzy pocieszali mnie, gdy wylądowałam na mojej Wyspie. Pisali, że to nie koniec świata, że da się tu normalnie żyć, że potrzebuję czasu. Irytowały mnie te slogany, ale to nie one raniły. Raniły słowa, wypowiadane przez Tybylców, którzy mówili: "Ciesz się, że ono żyje, bo moje nie żyje" albo: "Weź się w garść, bo to już u Ciebie za długo trwa". Niektórzy ludzie lubią porównywać. Nawet poziomy ludzkich krzywd. Lubią orzekać do jakiego cierpienia ma się prawo i na jak długo. Ja swoje cierpienie hodowałam jak należy, pielęgnowałam, pozwoliłam mu rosnąć,przekwitać i owocować i. I przyszedł dla niego czas obumierania, ale nie do końca. Ból to bylina. Bywa. A wszystkim samozwańczym ogrodnikom, z dyplomami kupionymi na bazarach, chcę powiedzieć, by trzymali się z dala od cierpienia wszystkich "nowych". Zabierajcie swoje sekatory. Zajmijcie się swoimi cierpieniami. Może czas pozwolić im wybujać nareszcie, zamiast zazdrościć debiutantom owocujących okazów.
Wszystkim rodzicom, którzy przeżywają właśnie najsmutniejsze święta w swoim życiu, przesyłam uściski.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz