poniedziałek, 2 grudnia 2013

Na Wyspie czas płynie szybciej. To już prawie dwa lata, odkąd skakałam przez burtę. Zacierają się wspomnienia z czasu przed. Zrastam się z tym lądem. Stopy coraz twardsze, od chodzenia po kamieniach, serce coraz bardziej miękkie. Gdy skakałam do wody, zanim wspięłam się na tratwę, opadłam na dno. Poczułam je pod stopami i dopiero wtedy miałam się od czego odbić. Może to i slogan, ale co poradzić... Taka jest prawda. Jestem przekonana, że w sytuacji, gdy dopada nas osobisty koniec świata, musimy opaść na dno. Bez tego, nie mamy szans, by nazwać rzeczy po imieniu. Moje dziecko ma zespół Downa. Nie będzie rozwijać się normalnie, nie będzie takie samo jak osoby z normalnym kompletem genów. Nie mogę udawać, że wszystko jest tak, jak w innych rodzinach. Chociażby dlatego, że do sali, w której leżałam po cięciu cesarskim, lekarze wchodzili na obchód w milczeniu. Bali się spojrzeć mi w oczy. Nie będzie zwyczajnie choćby dlatego, że do nauki chodzenia potrzebna była rehabilitacja. Nie będzie zwyczajnie, bo po narodzinach płakałam z rozpaczy, a nie ze szczęścia. Jasne, że będą śniadania, obiady, przedszkole, czytanie książeczek, szkoła... Ale w duszy już zawsze będzie inaczej. Zawsze będzie Wyspa. Zawsze bardziej interesować mnie będą mieszkańcy naszego Archipelagu, niż rodziny ze zwykłymi dziećmi, z działkami na zwykłym lądzie. Już zawsze będzie inaczej. Gdybym nie opadła na dno, może próbowałabym udawać, że Wyspy nie ma, może próbowałabym się wspinać z powrotem na statek, może utonęłabym po prostu... Nazywanie rzeczy po imieniu... Bóg stworzył świat i dał tę robotę do wykonania Adamowi. To było pierwsze zadanie, zanim człowiek wszedł w relację ze stworzeniem. Wcześniej to nie było możliwe. Nie byłoby uczciwe... Słucham: http://www.youtube.com/watch?v=84i7zQ_ACnU

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz